Podobno czasem lepiej nie wiedzieć. Podobno czasem lepiej
nie myśleć. Nie zatruwać głowy, żyć spokojnie. Czekać. Czekać na wyrok, czekać
na werdykt, na wybawienie. Czekać. Tylko jak tu nie myśleć? Jak czekać?
Bezmyślnie w ścianę patrzeć. Ile trzeba czasu, żeby to wszystko zrozumieć? Ile
podsłuchać rozmów, żeby wyciągnąć wnioski? Ile zobaczyć filmów, żeby się
nauczyć? Ile przeczytać książek, żeby wiedzieć? Wiedzieć jak. Wiedzieć dlaczego.
Wreszcie wiedzieć, po co. O co w tym
wszystkim chodzi? Ile trzeba przeżyć lat, żeby to poczuć? Ile zobaczyć, ile
doświadczyć, ile dostać, ile stracić. Żyjemy niby naprawdę. Marzymy niby naprawdę.
Myślimy niby naprawdę. Czy to wszystko fikcja? Chciałbym wiedzieć. Gdybym
wiedział ile trzeba. Gdybym znał granice. Gdybym potrafił ją przejść. Gdybym
potrafił, choć odrobinę się zbliżyć. Gdybym mógł, chociaż zostać i być pewnym,
że jestem. Patrzę na klawiaturę, na literki. Chciałbym napisać coś, czego nigdy
mi się nie udało napisać, co zawsze chciałem napisać. Pustak. Dlatego pytam.
Ile trzeba. Ile trzeba przeczytać, obejrzeć, podsłuchać, ile trzeba żeby zacząć
żyć. Ile żeby umrzeć i czuć, że się żyło.
poniedziałek, 27 lutego 2012
sobota, 11 lutego 2012
Wszyscy jesteśmy terrorystami
Terrorysta,
czyli kto? Przeciętnemu człowiekowi, a właściwie większości osób
zastanawiających się nad tym zagadnieniem terrorysta kojarzy się
najprawdopodobniej z człowiekiem w arafatce na głowie i bombą w plecaku. I
pewnie mają rację, a raczej na pewno ją mają. Człowiek z bombą w plecaku, choć
nie koniecznie z arafatką na głowie z całą pewnością jest terrorystą. Pytanie,
czy słowo klucz, czyli terroryzm ogranicza się wyłącznie do bomb, zamachów, wybuchów,
porwań, czy ludobójstwa. I tu można by się zastanawiać, bądź przystać na to, że
terroryzm to oczywiste dla wszystkich zagadnienie, którego źródeł powinniśmy
szukać w Iraku, czy innym Afganistanie. Zacząć można choćby od każdego mężczyzny,
bo wszyscy jesteśmy terrorystami. Mały zaczajony plemnik dociera do jajeczka kobiety.
Kobieta najczęściej się nie spodziewa, choć może i powinna świadoma tego, że z
męskiego członka nie wydobywa się masa waniliowa, a nic innego jak miliony
malutkich terrorystów, chcących przetrwać w okopach jak najdłużej i uderzyć,
zaatakować w najodpowiedniejszym momencie. Czyli jednym słowem bardzo podobnie
do czającego się człowieka z bombą w reklamówce. On także czeka na właściwy
moment. Kiedy już zaatakował i dotarł do celu, kobieta zaczyna odczuwać pewnego
rodzaju dolegliwości, takie jak bóle głowy, czy mdłości. A my jeszcze przed
urodzeniem, przed poczęciem dokonaliśmy pierwszego udanego aktu terroryzmu,
który zresztą nie kończy się na jednym dniu, a trwa przez całe dziewięć
miesięcy. Choć jeszcze zupełnie nieświadomi terroryzujemy własną matkę, kopiąc
ją, czy podświadomie wpływając na jej nastroje, czy zmuszając do jedzenia
ogórków kiszonych w czekoladzie. Następnie się rodzimy i niemalże każdego dnia
akty terroryzmu nie są nam obce. Chcemy
to, potem tamto, chcemy kupę, chcemy siku, zapominamy zapłakać, robimy w
majtki. A matka? Matka na najbliższe miesiące wypiera się niemal w 100%
własnego życia, aby nam dogodzić i spełnić nasze zachcianki. Najzwyczajniej i
po prostu jest terroryzowana 24h na dobę. Jest też opcja złej matki. Wtedy to
terrorystami są obie strony. Matka nas, a my ją. My z kupą w majtkach leżymy i
płaczemy, choć jesteśmy zmuszeni do takiego stanu, a ona, choć może nie pomaga,
bo np. jej się nie chce. Zakończę dział poczęcia, który w mojej utopijnej wizji
nazwałem „terroryzmem bezwarunkowym” i przejdę do zwyczajnych relacji
międzyludzkich. Jest dwudziesty pierwszy wiek. Światem zawładnął Internet,
media elektroniczne i wszystko, co z Ameryki. Każdego dnia budząc się włączamy
radio, telewizję, czy siadamy do komputera, chcąc dowiedzieć się, co ciekawego
wydarzyło się, kiedy spaliśmy. Jesteśmy ciekawi. I bardzo dobrze, bo ciekawość,
to nie pierwszy stopień do piekła, ale raczej do wiedzy, która zazwyczaj się
przydaje. Co więcej mamy prawo do tej ciekawości, tyle, że nie mamy prawa sami
decydować, co chcielibyśmy zobaczyć, przeczytać, czy usłyszeć. I tu zaczyna się
wielka machina terrorystyczna, która zgniata nasze umysły, pierze je w proszku rękoma
Zygmunta Chajzera, wszędzie reklamy, ulotki, gazetki. I choć byśmy nie wiadomo,
co robili nigdy się od tego nie uwolnimy. Czy to nie jest terroryzm? Kiedy
wchodzimy na własną pocztę internetową i widzimy piętnaście wiadomości, w tym
jedna, tylko jedna od znajomego, którą mamy ochotę przeczytać, a cała reszta?
Zostaliśmy wybrani, wylosowani, już czeka nowe czarne BMW, tylko kliknij.
Zostaliśmy zaproszeni no sto pięćdziesiąt najróżniejszych pokazów, zaczynając
od wełnianej pościeli, odkurzaczy, a kończąc na pokazie zdalnie sterowanych
wibratorów w 3D. Więc pytam czy to nie terroryzm? Co prawda nie dostajemy siatki
z cyber bombą, przez Internet, z komputera nie wyskakuje człowiek z granatami w
reku, ale możemy kliknąć w niewłaściwy link, a nasz komputer rozchoruje się na
dobre, albo nawet umrze na zapalenie twardego dysku, czy grypę klawiatury. Czy
to nie terroryzm? I tak każdego dnia, bez przerwy jesteśmy ofiarami, ale i
oprawcami, bo przecież każdy z nas także pracuje i terroryzuje innych tak samo
jak oni jego. Denerwujemy się, kiedy
reklamy przerywają nam film, ale sami czasem pracujemy przy ich tworzeniu. Denerwujemy
się, kiedy nasza skrzynka pocztowa cierpi na zapalenie mięśni, bo nie może już
udźwignąć nadmiaru niepotrzebnych wiadomości, które ciążą na niej nieustannie,
ale przecież często sami pracujemy wysyłając właśnie takie wiadomości.
Denerwuje nas medialna machina, a przecież często studiujemy dziennikarstwo,
tylko po to, aby uczestniczyć w tworzeniu tej machiny. Płacimy podatki, składki
emerytalne, zdrowotne, tracąc większą część naszej pensji. A kiedy wreszcie nieszczęście
kopnie nas w kostkę, czy uderzy w głowę i trzeba pójść do lekarza okazuje się,
że najbliższy wolny termin jest za pięć miesięcy. Czy to nie terroryzm? Kiedy
każdego miesiąca jesteśmy okradani, choć wcale tego nie chcemy, bo kto chce być
okradany? A kiedy już tak dajemy się całe życie skubać z każdej strony
dochodzimy do starości i słyszymy, że emerytura wynosi 600zł i że jest kryzys.
Wtedy możemy tylko spuścić głowę i wyjść z budynku, albo z siebie. A wtedy z
całą pewnością ulicą przejedzie camper na niemieckich blachach wypchany niemieckimi
emerytami. Bo wszyscy jesteśmy terrorystami, każdy na swój sposób i wedle
swojej miary. Jedni bardziej, drudzy mniej, ale z całą pewnością wszyscy.
czwartek, 9 lutego 2012
W Sopocie charytatywnie
O tym, że polak potrafi wiadomo nie od dziś. Polak znajdzie wyjście z sytuacji bez wyjścia. Polak oszuka, tam gdzie podobno oszukać się nie da. Polak znajdzie rozwiązanie. Polak jakoś się wykręci, coś wykombinuje. Końcem końców nie z rękawa wzięło się powiedzenie, że „polak potrafi”, ale z życia. Jednak, kto by pomyślał, że ten polak zdolny jest aż tak i dar ma tak wielki. Namówić światowej klasy siatkarki do czynów iście charytatywnych i gry w polskim klubie za wikt i opierunek, to nie lada wyzwanie. Polakowi się udało, bo komu innemu mogło się udać, jak nie Polakowi. W końcu Polak potrafi. I można by tu rzec, że to czysty as serwisowy, bo przecież siatkarka najedzona i wyspana, to dobra siatkarka. Mało tego siatkarka charytatywna, siatkarka o złotym sercu, to siatkarka oddana klubowi. A, że biedna, to jeszcze lepiej, bo dwukrotnie oddana klubowi, a i w dobrodusznego prezesa wpatrzona niczym w obraz święty. Nie ma pieniędzy na zabawy i swawole, też bardzo dobrze, bo zawsze w formie, zawsze wypoczęta i dyspozycyjna. Wszystko przemyślane. Wszystko dla klubu. Polskiego klubu. Dla narodu! A czego nie robi się dla narodu. I tak w kraju środka Europy, w mieście Sopot zamieszkały dobroduszne, bezinteresowne i o złotym sercu dziewczyny. Przyjechały ze Stanów, przyjechały z Niemiec, przyjechały też z Hiszpanii i Turcji, ale i wśród rodaczek znalazły się dobre dusze, które nie myśląc o pieniądzach postanowiły wesprzeć Sopocki klub. Bo jak tu mówić o pieniądzach, kiedy kryzys dopada już niemal cały świat, a że Sopot dopadł nieco bardziej, nie pozostaje nic innego jak pomagać. Pomagać jak się da, starać się, wypruwać, bo przecież sukces klubu na międzynarodowej i narodowej arenie, to czysta chluba i powód do dumy. A o tym, że pieniądze to nie wszystko mówił już kilka lat temu Juliusz Machulski, co prawda mówił też, że bez nich to... wiadomo. Jednak te słowa z pewnością nie dotyczyły gwiazd sportu, bo przecież oczywiste jest, że najeść można się sukcesem, do baku w samochodzie wlewać dumę, a znajomych zamiast na obiad do restauracji zaprosić na mecz. O ile łaskawe władze klubu dadzą darmowe wejściówki. Choć i tego pewnym być nie można. Zgodnie z zasadą, że sport to wyrzeczenia, a i rozpieszczanie zawodniczek nie jest wskazane, bo co za dużo to nie zdrowo. Przykre tylko, że w tym kraju, a może po prostu klubie wyrzekać się trzeba tego, co należy się jak psu miska. Cóż...jaki kraj, tacy złodzieje. Bezczelni, bezwzględni i przede wszystkim bezwstydni.
Subskrybuj:
Posty (Atom)