piątek, 30 marca 2012

Coś bardzo starego...



Chciałbym coś napisać
Nie potrafię się wysłowić
Chciałbym krzyknąć głośno
Lecz brakuje siły
Chciałbym wreszcie zacząć żyć
Nie potrafię tak na niby

Mówią życie piękne jest
Jednak ja uważam, że to test
Liczę dni i zachowania
Szukam leku i prostego rozwiązania
Na te trudne życia zmagania

Gdyby tak był eliksir mądrości
Nie siedziałbym tutaj w tej niechcianej sztywności
Tylko na rowerze z podniesioną głową
W pełni świadomości

....


W marzeniach chciałbym cofnąć czas
Od nowa poznać ten wspaniały świat
Może bym tam został
Gdybym wiedział, że w przyszłości będzie tak...
Gorycz...podobno prawdziwego życia smak

Kiedyś miałem zasady
Swoje wewnętrzne słuszne blokady
Wtedy wiedziałem, czego chcę
Nie musiałem zastanawiać się
Którą ścieżką życie przejść

Stanąłem na wielkim polu
Z jednej strony coś mnie kłuje
Na rękach siniaki maluje
Z drugiej znowu w twarz mi pluje
I ja już dłużej tak nie mogę
Tak od wewnątrz się truję
Wkrótce z tym skończę...
Ja po prostu życie zwymiotuję 

Z nocnej twórczości


Patrzę na ludzi
O których nic nie wiem
Na ich spojrzenia z każdym słowem płynące
Potem znowu na siebie
Z trudem pod prąd dyszący
Ze zmęczenia chyba wciąż się topiący

Ludzi wokół chyba z milion
Ja stoję- niemowa
Tu się śmieją, tam biegają
Ja stoję- niemowa
Oni swoje życie szczęściem napawają
Ja stoję- niemowa
Patrzę w niebo, widzę piekło

W uszach szumi ludzi gwar
Myślę...nie wiem
Co się dzieję tam
Więc patrzę, więc słucham
I obraz w głowie tworzy się sam
Kolorowej plamy
Pośród szarych pustych barw

Miałem kiedyś sen na jawie


Połknąłem miliom pigułek, które miały być antidotum na moje nieprawdziwe życie. Wiedziałem, że życie nie jest tak łaskawe i śmierć nie jest mi pisana. Zamknąłem oczy, nie chcąc już nic zobaczyć. Tylko ciemność, potem liście tak pięknie pachnące jesienią, opadały muskając moją głowę najdelikatniejszym pocałunkiem. Czując, że robię się coraz bardziej mokry z trudem otworzyłem zalepione ropniami oczy i w jednej chwili nie wiedząc czy żyję, czy też może zamarłem w stanie błogiej hibernacji. Stała przede mną kobieta, której odbicie przypominało znajomą mi postać. Jej oczy migotały niczym osłoneczniona jeziorna tafla o poranku. Kręciła się bez słowa niczym magiczna pozytywka, w białej zwiewnej sukience poruszając w magiczny taniec złote liście, które jeszcze przed momentem delikatnie pieściły moją głowę, teraz stworzyły niekończący się bezkres błądzącej w przestrzeni zawiesiny. Czułem, że moje mięśnie odmawiają mi posłuszeństwa. Nie mogłem się ruszyć, nie mogłem nawet wiedzieć, czy śnię, czy też może już umarłem, a Bóg daje mi ostatnią szansę z cyklu chory film na pożegnanie chorego życia. Trwałem jednak w tym błogim stanie nie mając nawet odwagi się odezwać. Patrzyłem jak ściany porastają kwiatami, winoroślami, jak słońce rozpala swoimi przenikliwymi wiązkami moją głowę. Chciałem się unieść, sięgnąć choć jedną z tych mieniących się, pachnących słodyczą, zielonych, wszystkich jednakowo idealnie okrągłych kulek. Chciałem poczuć jak rozpływają się w moich ustach, pieszcząc podniebienie dając choć złudzenie prawdziwości. Nie mogłem. Zamknąłem oczy i nagle Puccini w mej głowie. Siedzę na samym środku sali, dookoła tysiące, a może nawet miliony ludzi. Patrzę na ich twarze wciąż szukając skry prawdziwości. Ich oczy wpatrzone w scenę, błyszczące, w półmroku niemalże spływające czernią po podłodze. Na scenie kobieta podupada na schodach śpiewając bez wytchnienia, wtem ratuje ją nienagannie odziany mężczyzna. A wszystko w tak bardzo niezrozumiałym mi języku. Chciałbym się ocknąć, obudzić, może umrzeć, o ile to właśnie nie jest śmiercią. Nie, nie to nie może być śmierć. Pan Bóg niebyły, aż tak wyrafinowany, żeby zabierać mnie przed straceniem w piekielny żar do opery na coś, czego zupełnie nie rozumiem. Zgasły światła, muzyka ustała. Słyszałem tylko szelest własnych dłoni, który w tej ciszy zagłuszał wszystkie moje myśli. Tylko ten szelest, niczym stado sępów wdzierał się do mojej głowy by nieustannie ją świdrować. Moje oczy białe, wielkie jak latarnie morskie, szukające schronienia, ucieczki z tej bezludnej wyspy zdarzeń nieprawdziwych obracały się z siłą tak wielką, że gdyby tylko mogły, choć na chwilę opuścić oczodoły, dać ujście ciśnieniu, które narastało w spękanej skorupie mej czaszki rozsadziłyby ten cały irracjonalny, wyimaginowany budynek teatralny. Słup światła, który uderzył w moją głowę niczym obuch w głowę prosiaka na ostatniej drodze życia. Siedziałem trzęsąc się ze strachu, czułem jak delikatne kropelki potu spływają po moim czole niczym purpurowe kwaśne łzy niebios po zabrudzonej szybie mojej twarzy. Światło w bezruchu tkwiło na środku sceny, wyznaczając jedyny jasny punkt tego wieczoru, wyznaczając miejsce mojej zagłady. Muzyka ruszyła, cała symfonia dźwięków uderzając mnie ponownie swoją donośnością, jakby nie chciała pozwolić, abym, choć na chwilę nie zebrał się na grosz odwagi zrywając się w szaleńczy odwet. Siedziałem zupełnie sam, nie mając już sił na choćby najmniejszy ruch. Patrzyłem, a mój oddech przypominał bardziej paniczne łapanie powietrza topielca na głębi oceanu niż człowieka zasiadającego w loży wybranych na teatralnym miejscu. Człowiek grającego w tym spektaklu główną rolę. Chciałem zrozumieć, o co chodzi, lecz muzyka, która tak wiele razy pieściła moje uszy, teraz pożerała je bezlitośnie rozrywając kawałek po kawałku na strzępy, pijąc moją już wysychającą krew delektowała się powolnym zabijaniem mojej duszy. I wtedy zupełnie niespodziewanie, na chwilę przed moją tragiczną śmiercią, wyrywając mnie z pazurów tej bezlitosnej dźwięcznej bestii na scenie pojawiła się Ona. Pięknie odziana, lekka i zwiewna, tak łudząco identyczna. Znowu obracała się pięknie niczym baletnica w najdroższej pozytywce świata. Przyciągała mnie swoimi smutnymi oczami. Czułem jakbym był coraz bliżej i bliżej, jakbym unosił się ponad Sali fotelami, żeby wreszcie się do niej zbliżyć. Chciałem ją przytulić, ona tylko podskakiwała w magicznym transie, odpychając od siebie nawet drobinki kurzu wznoszące się w powietrzu. Czułem, że wariuję, że dłużej tego nie zniosę, że moja głowa niczym bomba zegarowa eksploduje, jeśli zostanę tu choćby minutę dłużej. Spostrzegłem, że w ręku trzymam kajdanki, jak przedmiot zbawienia, ucieczki z tej sytuacji. Podbiegłem do niej i zanim to zrobiłem zatrzymałem się na moment patrząc w kryształy jej smutnych oczu. Upadła zniewolona, a ja tak bardzo chcąc ją przytulić upadłem razem z nią. Światło zgasło.

czwartek, 29 marca 2012

Wieczorna Twórczość


Opowiem wam historię o chłopcu dziewczynie
O matce, córce, wnuku i synie
Opowiem wam historię o sobie...
Ja już nic z tym życiem kurwa nie zrobię

Bo ja lubię być mały
Taki już jestem, jestem cały...
Czasem bawię się w podchody
Ja już chyba zawsze, zawsze będę młody

Opowiem wam historię o chłopcu w spodenkach
O dziewczynce, co...przebiera w sukienkach
Bawią się w młodą parę
Bawią się, choć niedojrzale

Malują serduszka na murach
Deszcz je zmywa i ścieki są w bzdurach
Taka jest historia cała
Ona się bała i nie pocałowała



I tak matka córkę po głowie klepie
Za te czyny będziesz pracować na kasie w sklepie
A ona chciała na zmywak do Glasgow
Zostało na szmacie w Tesco

Wnuczek szczęśliwy!
Marzenia spełnia w disneylandzie
Udając kaczora pełno go wszędzie
I tu historia się kończy, bo on do polski nie wraca
W samolocie marne życie ptaka

piątek, 16 marca 2012

Zbitka internetowa




„Krzyżacy się reaktywowali. Robi się ciepło, a wręcz gorąco, bo z krzyża na stadionie zrezygnować nie można! To czysta dyskryminacja nawołuje posłanka Sobecka z Pis-u. W końcu jak, to tak. Zakaz wstępu na stadion dla Boga?! W kraju katolickim! To niedopuszczalne, to wręcz karygodne! Krzyż musi być. Najlepiej duży, drewniany i wbity na samym środku boiska, bo jak tu inaczej mówić o jakimkolwiek wyjściu z grupy, kiedy nadzieja już tylko w sile opatrzności. A ci politycy przebrzydli, paskudni okropni i niewierni Boga się nie boją. Próbowali ukraść księżyc, próbowali zawładnąć Internet, a teraz nawet Boga na Euro wpuścić nie chcą. To krzyżacy, to złodzieje, to geje i lesbijki i te komuchy, czerwone jebane. To oni robią to zło!”

Chyba właśnie znalazłem swoją najlepszą zabawę. I nigdy bym nawet nie przypuszczał, że kopiuj wklej, kopiuj wklej, kopiuj wklej sprawi mi tyle radości i uśmiechu. Wchodzisz na forum, czytasz, kopiujesz, a historia Polski tworzy się sama. Tylko musze teraz odrobinę posprzątać, bo chyba żółć, nienawiść, i głupota wyciekają z monitora. Kocham ten kraj i tych ludzi, bo dzięki nim można usiąść i się pośmiać.

Ps. Jakieś dziwne to forum, bo nic o Żydach nie było...

wtorek, 13 marca 2012

Nieśmiertelność na facebooku



Masz facebooka jesteś. Nie masz go. Nie ma ciebie. Facebook, to życie i nieśmiertelność. Dlaczego o tym piszę...? Kilka dni temu urodziny świętował mój dawny znajomy, a właściwie św. pamięci znajomy, bo przecież wśród żywych nie ma go od dawna. Jak to możliwe? Dzisiaj wszystko jest możliwe. Były życzenia, były uśmiechy i buźki, a co najlepsze i sto lat nie zabrakło. Pytanie, czego sto lat, bo chyba nie życia. I tak zastanawiam się czy naprawdę jesteśmy idiotami, tworząc, czy pisząc takie rzeczy, czy też czasy się zmieniły. Zamiast iść zapalić świeczkę na grobie, powstają wirtualne cmentarze, gdzie każdego dnia można odpalić cyber świeczkę. Niegasnące płomyki, wspomnienia i oczywiście urodzinowe życzenia dla zmarłych. Dziś nie trzeba wychodzić z domu. Wystarczy komputer, facebook, Google i jesteśmy tam gdzie chcielibyśmy być. A ja zastanawiam się czy przypadkiem na własne życzenie nie zamykamy się w hermetycznej puszce zwanej Internetem... Tak jest szybciej, tak wygodniej i na miejscu. Pytanie czy lepiej...