czwartek, 14 czerwca 2012

EURO


Gdyby jeszcze kilka dni temu ktoś zapytał mnie czy jestem kibicem, musiałbym się zastanowić. W jakimś sensie na pewno tak, bo przecież zdarza mi się oglądać siatkówkę, a nawet czasem zapomnieć iść spać z powodu meczu i obcej mi strefy czasowej. Zdarza mi się zasnąć pięć razy i też pięć razy się obudzić kibicując kolarzom na Tour de France czy Giro Italia. Jednak gdyby ktoś zadane mi pytanie zawęził do kibicowania piłkarzom nie miałbym wyjścia. Musiałbym zaśmiać się tak głośno i na tyle skutecznie, aby nie wymagano z mojej strony żadnej odpowiedzi. Właściwie nie miałbym nic do powiedzenia, zresztą o czym tu mówić i komu kibicować. Tak bym zareagował jeszcze kilka dni temu. Dziś gdyby ktoś mnie zapytał, czy jestem kibicem musiałbym pokiwać głową, dając tym samym znak, że jestem, bo na meczu z Rosją straciłem głos. Dlaczego o tym pisze? Piłka nożna zawsze kojarzyła mi się z kilkoma rzeczami. Jest mecz, będzie rozróba, będą straty i w ogóle lepiej nie wychodzić z domu, bo będą kłopoty. Tymczasem na Polskiej ziemi obcokrajowcy z całej Europy oglądają wspólnie mecze i zamiast zadymy, burdy, bijatyki jest przyjaźń i zabawa. Hiszpania z Włochami remisuje, a po meczu w pizzerii nieopodal stadionu wielka polsko, hiszpańsko, włoska feta. I patrzę na to wszystko z nie małym uśmiechem, choć dyskretnie rozglądając się wokół siebie, chcąc upewnić się czy aby na pewno jestem tu, gdzie rzeczywiście mi się wydaje że jestem, bo to przecież takie nie Polskie. Nikt mnie nie uszczypnął, butelką na otrzeźwienie tez nie dostałem w głowę, ale to chyba nie był kolejny sen z przedziału science fiction. Nawet policja, której osobiście nie darze szczególnie sympatią potrafiła się zachować i nie wlepiała mandatów za picie w miejscach publicznych, bo i po co i też komu, kiedy wszyscy piją i świętują, mało tego robią to kulturalnie.  Jednym słowem duża piłkarska  impreza sprawiła, że Polska jest w Europie.

czwartek, 24 maja 2012

Jak zarobić i się nie narobić


Istnieją pytania, które w ostatnim czasie zadaje sobie bardzo często. Jak zarobić, to chyba najczęściej kręcące się po mojej głowie zapytanie, choć nie wiem czy to dobre określenie, bo najlepiej było by zdobyć i niekoniecznie się narobić. Jednak świat chyba nie jest aż tak piękny, bo nawet rabując  bank coś tam trzeba się narobić. Więc siedzę zaciągając się papierosem i przeczesując ręką włosy, jednym słowem myślę. Do głowy przychodzą najróżniejsze rzeczy. Próbowałem już chyba wszystkiego.  Chodzenie po plaży i szukanie bursztynów nie wypaliło. Miało być miło, miało być przyjemnie. Świeże powietrze, morskie fale, piasek, co podobno dobrze wpływa na stopy i góry bursztynów! Kurwa, tylko gdzie te bursztyny! Po trzech dniach tylko nogi bolały mnie jak cholera, a ja zacząłem zastanawiać się skąd biorą te całe złote kamyczki, co je sprzedają na starówce w Gdańsku. Chyba z importu, bo na pewno nie z Bałtyku. Jednym słowem złoty biznes nie wypalił, ale przecież nie samymi bursztynami człowiek żyje. Składanie kartek z orgiami miało być strzałem w dziesiątkę. Zgodnie z zasadą, żeby zarobić należy zainwestować udałem się do marketu, aby obkupić się w najróżniejsze kolorowe kartoniki. Znalazłem w sieci wzory różnego rodzaju gwiazdek, czy śnieżynek, bo przecież zbliżały się święta, a czy jest coś piękniejszego niż ręcznie robiona śnieżynka na świąteczną kartkę…ewentualnie ręcznie robiona gwiazdka, ale przecież wszystko mieściło się w ramach mojego rękodzieła.  Siedziałem tak dwa dni składając te cholerne gwiazdki, czy tam śnieżynki powoli przestając czuć opuszki własnych palców. Jednym słowem produkcja na poważną skale. Wreszcie ubrałem się w ten cały czerwony, zresztą pożyczony skafander świętego i wyruszyłem w bloki. I tu właściwie cały mój niecny plan się zakończył. Napracowałem się jak ten głupi, wszystko dalekie od założenia, żeby się właśnie nie napracować, a zarobek? Może lepiej się nie chwalić, bo i nie ma czym. Trzeba było myśleć dalej, a kartki będę miał na wszystkie możliwe święta i uroczystości  chyba do końca życia. Kolejnym wspaniałym pomysłem było granie na wiadrach. Choć nie był to wyłącznie mój pomysł i też nie sam miałem go realizować. Założenie było jedno. Góra pieniędzy i fajna zabawa. Dobra przyznam się, może z tą górą przesadziłem, ale miało być co najmniej na bogato. Ustaliliśmy w jakich godzinach na monciaku pojawiają się najbogatsi i najbardziej miłosierni ludzie. Wszystko szło idealnie. Były wiadra, obudowa od komputera i jakiś garnek, który całkiem ciekawie brzmiał. Skończyło się na próbie na podwórku. Zabrakło jednego! Niestety talentu! Wiec i ten biznes nie przyniósł oczekiwanych kokosów. Najlepszym biznesem jaki do tej pory udało mi się zorganizować, czy też wymyślić, było nic innego jak sprzedawanie złomu. Niestety biznes choć dochodowy skończył się tak szybko jak wszystkie niepotrzebne metalowe przedmioty w moim domu. A co najgorsze po wszystkim okazało się, że nie wszystkie były niepotrzebne. I tak myśląc pesymistycznie doszedłem do wniosku, że to wszystko przez miejsce! Gdybym tak mieszkał w górach pewnie byłbym największym dystrybutorem oscypków na całym podhalu, no ale cóż mieszkam nad morzem, a z bursztynami nie wyszło. Pozostaje tylko pobliski  punkt Lotto i wiara, że tym razem się uda!

Gonić króliczka


„Marzenia się spełniają” Tak brzmiące hasło słyszałem w swoim życiu chyba z tysiąc razy. Często z różnego rodzaju dodatkami, bo przecież żeby owe marzenie się spełniło, trzeba wierzyć! trzeba działać! Wreszcie coś robić i mieć nadzieję. Mieć nadzieję na to, że podjęte działania przyniosą tak bardzo oczekiwany efekt. Wtedy nasze marzenia się spełnią, a my będziemy najszczęśliwszymi ludźmi pod słońcem. I tu powinienem wziąć głęboki oddech i zastanowić, czy to wszystko nie obłuda. Wierzyć, pracować, brnąc choćby pod prąd, mieć nadzieję. W wierze można się zatracić, praca może pochłonąć, brnięciem pod prąd można wszystko i wszystkich stracić, bo przecież biorąc te słowa na logikę, to kiedy ty idziesz w przeciwnym kierunku niż wszyscy dookoła, wszyscy coraz bardziej się oddalają, a do tego całego zestawu jeszcze nadzieja o której nie od dziś wiadomo, że jest matką nikogo innego jak tylko głupich. Więc pytam o co chodzi z tymi marzeniami? Czy to tylko wyznaczniki, punkty do których dążymy, a kiedy już dojdziemy musimy podnieść poprzeczkę, zrobić więcej, chcieć więcej. I tak bez końca. Coraz więcej i więcej. Czy nasze życie, czy też sens tego życia opiera się właśnie na tych punktach, które jak w grze planszowej, czy tam komputerowej musimy zdobywać, żeby wejść na wyższy lewel. A może to po prostu zwykłe gonienie króliczka, który często jest tak bardzo blisko, że czujemy jakby był już w naszych rękach, a w ostatniej chwili zupełnie z nieznanych powodów ucieka i chowa się w trawie. Gonimy! chcąc całym sercem go złapać, odnieść sukces, a prawda choć zupełnie nielogiczna jest zupełnie inna, bo przecież kiedy go złapiemy skończy się zabawa, a zamiast niej pojawi się pustka. Pustka, która gdzieś od wewnątrz z całą pewnością podsycana jest odrobiną radości, bo przecież się udało. Tyle, że z pustką przychodzi też strach. Hej co dalej? Z całego serca czegoś pragniemy. Wreszcie się udaje. Czyli jednym słowem króliczek został złapany. Jesteśmy szczęśliwi. Bynajmniej na początku. Aż do momentu, kiedy uświadamiamy sobie, że owe marzenie i wyidealizowana chwila złapania króliczka był o wiele piękniejsza w wyobraźni. I tak staramy się często wiele lat, żeby tylko osiągnąć sukces, spełnić w jakimś sensie marzenia, a kiedy nadchodzi dzień o którym myślało się godzinami, na myśl którego rozpływało się w fantazjach, planowało się go, jak to będzie cudownie, jak uroczyście, szczęśliwie. Każdy szczegół wyimaginowanego sukcesu, dnia spełnienia marzeń. W końcu dzień nadszedł i z mydlanych baniek wyobraźni pozostał tylko fikcyjny obłoczek. Fajerwerków nie było, dupa zmarzła na mrozie, a w głowie urodziła się obawa co teraz? Więc zapytam jeszcze raz, czy może chodzi tylko o tego królika, czy tam zająca? Może cała zabawa polega żeby gonić, niekoniecznie łapać.

piątek, 6 kwietnia 2012

Bo sprzedawać trzeba z klasą!


Dodaję ten tekst, choć nie ja go napisałem. Dodaję go, bo mnie urzekł i rozbawił. Sprzedać samochód można na różne sposoby, ale takiej finezji, a wręcz poezji w ogłoszeniu nigdy nie widziałem. Gratuluje!


Opis pojazdu


Sprzedaję moją alfę, co nie jest zapewne zaskoczeniem, skoro czytacie ogłoszenie o sprzedaży samochodu. Konkretnie alfę romeo. Konkretnie alfę romeo 156 sportwagon. Czyli kombi, ale alfy nie kala się niemiecką przyziemnością słowa "kombi". W kombi to się wozi cyklon b albo kompletne wydanie "Bawarskich przygód małej Helgi" na blue-ray. W kombi jeżdżą zombie. 

Alfa jest sportwagon i wozi się w niej wino albo narty albo piękne kobiety i w ogóle wiedzie się sportowy i elegancki tryb życia, jak również wygląda stylowo, w granicach budżetu. Bo jednak bardziej stylowo wygląda się w maserati, nie przeczę. Tudzież w ferrari california z otwartym dachem. Tyle, że maserati akurat nie sprzedaję. Jeśli więc szukaliście maserati, to to nie jest maserati. Serio. To jest alfa. 

Alfa ma dziesięć lat. Czyli już trochę. Oraz silnik diesla 1.9 JTD, 115 KM, który ma bardzo miły sercu każdego mężczyzny i każdej kobiety moment obrotowy i bardzo ładnie zbiera się od dołu, kiedy tylko wciskać pedał gazu. Czyli fajnie przyspiesza i szybko jeździ. Dwie paczki z biedą poradzi, ale na dłuższą metę się zmęczy, jednakowoż sto osiemdziesiąt pięknie ciągnie bez zadyszki. Pewien taksówkarz o swoim zabytkowym mesiu rzekł, iż "jak przycisnąć, to ciągnie lepiej niż Mariola", my jednak w tej poetyce rozmawiać nie będziemy. W każdym razie jeździ szybko, albo i wolno, jeśli kto woli, paląc około 6-7 litrów oleju napędowego, czyli niby niedużo, ale patrząc na ceny paliwa, to zdaje mi się, że niedużo to jest pół litra na dwóch.

Alfa ma niezależne zawieszenie z tyłu i z przodu i bardzo ładnie jeździ w zakrętach. Przednionapędowym autem które by ładniej chodziło w zakrętach nie jeździłem jeszcze, a jeździłem wieloma. Generalnie, belka skrętna się nie umywa. Kto lubi samochody, ten wie, kto nie lubi, niech sobie kupi inne.

Jest to samochód dla kogoś, komu się alfy podobają (nie mówię, że tylko dla alfisty, bo trudno się stać alfistą nie posiadając jeszcze alfy). Słowem, jest to samochód dla każdego, obdarzonego dobrym gustem. Jeśli komuś podobają się wyłącznie niemieckie samochody, to niech sobie dalej ogląda bawarskie porno, skrycie marzy o Endlösung der Judenfrage i w ogóle wiedzie swój niegustowny żywot w polo albo golfie. Passat cc i scirocco i bmw i stare mesie są ładne, nie przeczę, ale ordrobinkę droższe. Jeśli kogoś tym uraziłem, to tym lepiej, może się otrząśnie.

Alfa jest nieco podrapana tu i ówdzie i w tej chwili ma pęknięty spojler przy przednim zderzaku, w efekcie jeżdżenia alfą po wertepach na budowie, czego się alfą robić nie powinno, bo alfą powinno się jeździć po asfalcie przez Passo Tonale, a nie po wertepach na budowie, ale akurat musiałem jeździć po wertepach na budowie a nie miałem pod ręką żadnego prymitywnego auta nadającego się do jeżdżenia po wertepach na budowie i tak nieładnie potraktowałem alfę. Ale to już się nie powtórzy, bo zrobiłem nowe zawieszenie i nie chcę popsuć i do jeżdżenia po wertepach mam terenówkę. Słowem, trzeba więc zderzak wymienić na nowy, albo dać do poklejenia, albo jeździć z pękniętym. Ja bym jeździł z pękniętym, ale wiem, że niektórzy mają tak, że nie potrafią. Jeśli się alfa nie sprzeda, to i tak będę jeździł z pękniętym, aż serce mi pęknie.

Alfa się nie psuje. Albo raczej, bliżej prawdy, psuje się tak samo jak inny samochód. 1.9 JTD był montowany jeszcze oplach, saabach i paru innych autach i nie spodziewam się, aby od znaczka alfy (bardzo ładnego znaczka) psuł się jakoś bardziej. Ale komu ja to mówię? Jeśli ktoś się boi, że alfa się psuje, to niech kupi sobie opla, będzie się psuł opel, a ów ktoś lub ktosia będzie miała czyste sumienie, że to przynajmniej nie alfa się psuje. Tylko opel.

Alfa ma dość delikatne zawieszenie. Dlatego jeździ bardzo ładnie w zakrętach i ładnie przykleja się do asfaltu na autostradzie ("pewnie się prowadzi", jak nieodmiennie o każdym aucie mawiają dziennikarze pism motoryzacyjnych), ale na polskich drogach co jakiś czas trzeba alfę docenić nowymi łącznikami stabilizatora, tudzież innymi - nieprzesadnie drogimi - szpejami sprawiającymi, że kółka trzymają się reszty samochodu, a autko ładnie jeździ i ładnie składa się w zakrętach. Kobietom też trzeba kupować kwiatki, a czasem nawet biżuterię i zdziwienia nie ma, prawda? W każdym razie właśnie wymieniłem w niej wahacze, tulejki i stabilizator, więc na dwa lata z przodem spokój. W zeszłym roku zmieniałem też rozrząd i zrobiłem zawieszenie z tyłu. i każdy serwis (oleje, filtry) był robiony w terminie, co każdemu doradzam. A jeśli komuś nie chce się dbać o wymianę oleju i filtrów, to niech jeździ rowerem albo taksówką.

O alfę trzeba trochę dbać. To znaczy: można jej nie myć i mieć w niej ogólny syf. Ja często mam, bo mam dzieci, a dzieci robią ogólny syf, jedzą bułę, kruszą, i piją soczki, kopią siedzenia i rozrzucają zabawki - ale przed sprzedażą ten ogólny syf starannie wysprzątam. Będzie się świecić i pachnieć i w ogóle. Jednak olej i filtry trzeba zmieniać regularnie, pamiętać, żeby turbina zdążyła się chwilę schłodzić po mocnej jeździe i jak się np. termostat zepsuje, to wymienić, a nie jeździć na zbyt zimnym, albo zbyt ciepłym silniku (hint: na wskaźnik temperatury warto czasem nań zerknąć). To znaczy można nie dbać i mieć w dupie, kto bogatym zabroni, ale wtedy alfa w końcu przestanie jeździć. Jeśli kogoś to dziwi, to ja mu nic na to zdziwienie nie poradzę. Mówię: rower, taksówka, albo transport publiczny, tak świetnie działający w naszym pięknym kraju.

Alfa nie jest bezwypadkowa. Ma 10 lat, cholera, jak miałaby być bezwypadkowa? Jeśli ktoś chce bezwypadkową, to w innych ogłoszeniach są same bezwypadkowe, nawet porannym wietrzykiem nie muśnięte, ani wiosennym deszczem niezroszone. Moja alfa była jednak delikatnie stuknięta z przodu, z tyłu wjechała we mnie miła pani, też niezbyt mocno, oraz była też parę razy podrapana o antropogeniczne elementy przyrody nieożywionej, tzn. jakieś płoty i bramy, jeśli dobrze pamiętam. Nie ma również 5 tysięcy kilometrów przebiegu, tylko 260 tysięcy, bo ile miałaby mieć po 10 latach? Ale spokojnie, jest wiele dziesięcioletnich alf, które mają 60 tysięcy przebiegu, przecież to jasne, że jak się kupuje auto z dieslem, to po to, żeby stało w garażu. A moja trochę po Europie pojeździła, co zaznaczam sam nie wiem dlaczego, ale zaznaczam. Żeby tak bardziej światowo było i w ogóle elegancko, fą, fą, fą. 

W alfie świeci się "check engine", ponieważ dawno temu zepsuł się zawór, odcinający dopływ powietrza przy wyłączaniu silnika i czasem odcinał dopływ powietrza w losowych momentach, co sprawiało, że silnik przestawał działać, a z niedziałającym silnikiem da się jeździć tylko z górki albo na holu, ewentualnie popychu. Co rzadko wystarcza. Mógłbym zawór wymienić i podłączyć na nowo, co sprawiłoby, że kontrolka "check engine" zgasłaby jak nasza młodość, ale w swym głębokim rozumieniu zasady działania silnika diesla ufam, iż odcięcie dopływu paliwa wystarczy, aby silnik gasł wtedy, kiedy człowiek tego od silnika zażąda. Doświadczenie potwierdza tę ufność nieustannie od pięciu lat, więc po prostu zawór ów nieszczęsny odłączyłem i już. Niech się świeci. Gdyby ktoś chciałby, żeby się nie świeciło, to niech sobie ten zasrany zawór sam wymienia, ja nie zamierzam, albowiem znajduję go zbędnym a świecąca kontrolka przesadnie ocząt mych nie uraża, a jeśli alfa się nie sprzeda, to dalej będę nią jeździł i co, miałbym sobie za każdym razem jak wsiądę do auta wyrzucać, że tak pięknie się check engine świecił, a ja zmarnowałem trzysta złotych i już sie nie świeci? Koniec, ani słowa więcej o zaworze.

W alfie coś tam puka, coś tam stuka, bo nic nie puka i nic nie stuka tylko w trumnie albo w sercu komornika. Nie jeździł nią stary Niemiec do kościoła, ani na parteitagi, ani na blitzkriegi, była "jeżdżona przez kobietę", jak wdzięcznie gwałcą polszczyznę ogłoszenia samochodowe, ale nie tylko, bo ja też nią jeździłem i różni jeszcze nasi znajomi i nawet taki pan, który nas odwoził z imprez, na których i żona i ja spożywaliśmy alkohol w ilości niesprzyjającej prowadzeniu nawet alfy. Jakby to miało jakiekolwiek, kurwa, znaczenie. W aucie "nie było palone", chyba, że rzadko a i przy otwartych oknach latem i noc była ciepła i piękna i byliśmy młodzi i papierosy smakowały tak cudownie. Była alfunia garażowana, ale nie zawsze, bo czasem się nie chciało schować jej do garażu, bo jestem leniwym hedonistą i czasem naprawdę wolę już iść się napić wina, a nie jeszcze chować auto do garażu. I nawet zmokła na deszczu. Nie może to być! O Boże! Ale zimą chowałem.

Właścicielem jestem chyba trzecim, nie wiem, kobiet się o przeszłość nie pyta, alfunia pochodzi z salonu w Polsce, w Częstochowie (co za różnica, w ogóle?) i cholernie alfunię lubię (jeśli ktoś jeszcze nie zauważył), ale niekoniecznie chcę utrzymywać dwa samochody, więc może niech już ją lubi ktoś inny. Nawet zimówki dodam. Ale jak nie, to nie, przymusu nie ma.

Sprzedaję alfę za niewiele więcej niż garść orzechów. Albo dwadzieścia parę dużych żywieniowych z winem zakupów w tesco, za tak 450 złotych jedne. Dziewięć tysięcy dziewięćset złotych polskich, że tak marketingowo zagram i normalnie podaruję tę stówkę. A ma alfunia ładne aluminiowe felgi, ładnie działającego, serwisowanego klimatronika, (lepiej niż w jeepie dwa lata młodszym, którym teraz jeżdżę), ma ESP (w całym koncernie fiata zwanym VDC), ma ABS, przyzwoite, firmowe radio z cd, takie sobie głośniki, które audiofila nie ucieszą, ma elektryczne szyby, lusterka i wycieraczki (serio, nawet wycieraczki - i to e-lek-trycz-ne!!!) i guziczki na kierownicy do robienia głośniej i ciszej i zmieniania piosenki na ulubioną, oraz komputer pokładowy, którego ekranik jak się rozgrzeje, to robi się mniej czytelny, oraz ma też obrotomierz i prędkościomierz (!!!) ze wskazówkami startującymi z godziny 6, czyli z samego dołu, jak w motocyklu. Ale na motocyklu się zmoknie, a w alfie nie, nawet jak zimno i pada na ten kraj w środku Europy, ma alfa ponadto niezwykle wygodne fotele a motocykl nie i można w niej przewieźć dzieci bez ryzyka utraty praw rodzicielskich lub samych dzieci. Ale laski podobno lepiej wyrywa się na motocykl, więc jak tam kto woli, ja się nie upieram, ja mam żonę. 

Alfa nie ma uchwytu na kubek z kawą, ponieważ jej projektant uznał widocznie, że tak jest godnie i sprawiedliwie, żeby nie było uchwytu na kubek. Mnie rzeczonego uchwytu brakowało, bo gdzie sobie mam dać tę kawę, jak prowadzę, ściskać kolanami i ryzykować oparzenie w miejscu, którego naprawdę nie chciałbym sobie sparzyć, z przyczyn, których wyszczególniał nie będę? No nic, jakoś sobie radziłem, szczęśliwy nabywca tego pięknego auta też sobie poradzi.

No i tyle. Kupcie sobie, albo i nie.

środa, 4 kwietnia 2012

Sztuka pisania


Kartka papieru jest najbardziej zdradziecką suką, jaką kiedykolwiek poznałem.  Rozmawiasz z nią o wszystkim, przelewasz swoje myśli, słowa, aż wreszcie uświadamiasz sobie, że te słowa są zbyt ciężkie, żeby samemu je udźwignąć. Uświadamiasz sobie, że te myśli nie należą już do ciebie, że te myśli nie są twoje. Potrzebujesz pomocy. I tak wlewasz ją w siebie myśląc, że tak będzie łatwiej, że wreszcie twoje myśli powrócą...ale tu już nic nie ma, tu nic nie zostało. Trzeba skończyć robotę, trzeba zgwałcić tą sukę na wszystkie sposoby i wtedy się uwolnić. Zacząć żyć.  

Kolejne podejście


Kolejna kłótnia, kolejne przykre słowa. I jak zwykle brak rozwiązania, a może po prostu brak odpowiedzi. Był już chyba wieczór, kiedy wczoraj poszedłem do niego. Całą drogę, właściwie bez przerwy słowa układały się w głowie. Chciałem być przygotowany, chciałem mieć jak najwięcej argumentów...nie chciałem i mogłem dopuścić, żeby mnie zagiął...zagiął czymkolwiek. Kropił deszcz, który studził emocje i dodawał odwagi, która niewątpliwie była potrzebna, choć on przecież nie należy do furiatów, bo może gdyby należał było by jakoś łatwiej. Kiedy doszedłem pod jego posesję, ogrodzoną murem niczym zamek, wiedziałem, że już wygląda z któregoś okna, może nawet czekał... Krzyknąłem do niego, nie przekraczając granicy płotu, żeby wreszcie wyszedł i normalnie porozmawiał, bo ja przecież wierzę w jego słowa, bynajmniej częściowo, tylko niech wyjdzie i powie mi to w oczy. Nic...zupełnie nic. Zacząłem się denerwować i wtedy opowiedziałem mu o dzieciach z rakiem, zupełnie łysych, które ostatnio widziałem, wierząc, że może to skłoni go do rozmowy. Wszystko jak kulą w płot! Patrzył się tylko jak wryty, zupełnie nie obecny, a ja uprawiający swój cholerny monolog dostawałem białej gorączki. Mówiłem dalej, a właściwie krzyczałem, bo przecież stary, to i może gorzej słyszy- Nie jestem twoim wrogiem, jestem opozycją i potrzebuję argumentów! Milczał cały wieczór. A mi wreszcie znudziło się bezsilne stanie pod kościołem. Poszedłem. 

niedziela, 1 kwietnia 2012

W teatralnym cyrku


Dziś w tym wielkim teatralnym cyrku każdy inną maskę ubiera. Dziś jesteś zielony, jutro będziesz biały. Aktorów nie brakuje, bo przecież populacja tak duża i każdy talent ma niespotykany. Rozmawiamy, słuchamy, obserwujemy, zastanawiając się...kim chcę dziś być? Bo chyba nie sobą? To takie nudne. W tym cyrku chyba nawet nieprawdziwe, a może po prostu niemożliwe. Przecież wiadomo nie od dziś, że w tym spektaklu musi być kolorowo, muszą być fajerwerki i oklaski. Trzeba się przystosować, trzeba nauczyć, bo przecież jakoś trzeba żyć. Dziś się znamy, dziś rozmawiamy i nawet się lubimy, bo przecież dziś gramy w jednej sztuce.  Udajemy, kłamiemy, uśmiechamy się i oczko nawet puszczamy. Robimy to powoli i finezją, jak na aktora przystało, choć może i w obawie o maskę tak niepewnie do twarzy przylepioną. Bo ta nic nie zasłaniając z głowy spaść nie może. A jutro nowe sceny i reżyser też nowy, co rolami z rękawa posypie... Nie będzie już uśmiechów i oczka też z pewnością już nie puścimy, bo w tym cyrku, choć aktorzy wciąż ci sami, każdego dnia inny spektakl się odgrywa.