Kolejna kłótnia, kolejne przykre słowa. I jak zwykle brak
rozwiązania, a może po prostu brak odpowiedzi. Był już chyba wieczór, kiedy
wczoraj poszedłem do niego. Całą drogę, właściwie bez przerwy słowa układały
się w głowie. Chciałem być przygotowany, chciałem mieć jak najwięcej argumentów...nie
chciałem i mogłem dopuścić, żeby mnie zagiął...zagiął czymkolwiek. Kropił deszcz,
który studził emocje i dodawał odwagi, która niewątpliwie była potrzebna, choć
on przecież nie należy do furiatów, bo może gdyby należał było by jakoś
łatwiej. Kiedy doszedłem pod jego posesję, ogrodzoną murem niczym zamek,
wiedziałem, że już wygląda z któregoś okna, może nawet czekał... Krzyknąłem do
niego, nie przekraczając granicy płotu, żeby wreszcie wyszedł i normalnie
porozmawiał, bo ja przecież wierzę w jego słowa, bynajmniej częściowo, tylko
niech wyjdzie i powie mi to w oczy. Nic...zupełnie nic. Zacząłem się denerwować
i wtedy opowiedziałem mu o dzieciach z rakiem, zupełnie łysych, które ostatnio
widziałem, wierząc, że może to skłoni go do rozmowy. Wszystko jak kulą w płot! Patrzył
się tylko jak wryty, zupełnie nie obecny, a ja uprawiający swój cholerny monolog
dostawałem białej gorączki. Mówiłem dalej, a właściwie krzyczałem, bo przecież
stary, to i może gorzej słyszy- Nie jestem twoim wrogiem, jestem opozycją i
potrzebuję argumentów! Milczał cały wieczór. A mi wreszcie znudziło się
bezsilne stanie pod kościołem. Poszedłem.
Końcówka nie do pobicia.
OdpowiedzUsuń