piątek, 30 marca 2012

Miałem kiedyś sen na jawie


Połknąłem miliom pigułek, które miały być antidotum na moje nieprawdziwe życie. Wiedziałem, że życie nie jest tak łaskawe i śmierć nie jest mi pisana. Zamknąłem oczy, nie chcąc już nic zobaczyć. Tylko ciemność, potem liście tak pięknie pachnące jesienią, opadały muskając moją głowę najdelikatniejszym pocałunkiem. Czując, że robię się coraz bardziej mokry z trudem otworzyłem zalepione ropniami oczy i w jednej chwili nie wiedząc czy żyję, czy też może zamarłem w stanie błogiej hibernacji. Stała przede mną kobieta, której odbicie przypominało znajomą mi postać. Jej oczy migotały niczym osłoneczniona jeziorna tafla o poranku. Kręciła się bez słowa niczym magiczna pozytywka, w białej zwiewnej sukience poruszając w magiczny taniec złote liście, które jeszcze przed momentem delikatnie pieściły moją głowę, teraz stworzyły niekończący się bezkres błądzącej w przestrzeni zawiesiny. Czułem, że moje mięśnie odmawiają mi posłuszeństwa. Nie mogłem się ruszyć, nie mogłem nawet wiedzieć, czy śnię, czy też może już umarłem, a Bóg daje mi ostatnią szansę z cyklu chory film na pożegnanie chorego życia. Trwałem jednak w tym błogim stanie nie mając nawet odwagi się odezwać. Patrzyłem jak ściany porastają kwiatami, winoroślami, jak słońce rozpala swoimi przenikliwymi wiązkami moją głowę. Chciałem się unieść, sięgnąć choć jedną z tych mieniących się, pachnących słodyczą, zielonych, wszystkich jednakowo idealnie okrągłych kulek. Chciałem poczuć jak rozpływają się w moich ustach, pieszcząc podniebienie dając choć złudzenie prawdziwości. Nie mogłem. Zamknąłem oczy i nagle Puccini w mej głowie. Siedzę na samym środku sali, dookoła tysiące, a może nawet miliony ludzi. Patrzę na ich twarze wciąż szukając skry prawdziwości. Ich oczy wpatrzone w scenę, błyszczące, w półmroku niemalże spływające czernią po podłodze. Na scenie kobieta podupada na schodach śpiewając bez wytchnienia, wtem ratuje ją nienagannie odziany mężczyzna. A wszystko w tak bardzo niezrozumiałym mi języku. Chciałbym się ocknąć, obudzić, może umrzeć, o ile to właśnie nie jest śmiercią. Nie, nie to nie może być śmierć. Pan Bóg niebyły, aż tak wyrafinowany, żeby zabierać mnie przed straceniem w piekielny żar do opery na coś, czego zupełnie nie rozumiem. Zgasły światła, muzyka ustała. Słyszałem tylko szelest własnych dłoni, który w tej ciszy zagłuszał wszystkie moje myśli. Tylko ten szelest, niczym stado sępów wdzierał się do mojej głowy by nieustannie ją świdrować. Moje oczy białe, wielkie jak latarnie morskie, szukające schronienia, ucieczki z tej bezludnej wyspy zdarzeń nieprawdziwych obracały się z siłą tak wielką, że gdyby tylko mogły, choć na chwilę opuścić oczodoły, dać ujście ciśnieniu, które narastało w spękanej skorupie mej czaszki rozsadziłyby ten cały irracjonalny, wyimaginowany budynek teatralny. Słup światła, który uderzył w moją głowę niczym obuch w głowę prosiaka na ostatniej drodze życia. Siedziałem trzęsąc się ze strachu, czułem jak delikatne kropelki potu spływają po moim czole niczym purpurowe kwaśne łzy niebios po zabrudzonej szybie mojej twarzy. Światło w bezruchu tkwiło na środku sceny, wyznaczając jedyny jasny punkt tego wieczoru, wyznaczając miejsce mojej zagłady. Muzyka ruszyła, cała symfonia dźwięków uderzając mnie ponownie swoją donośnością, jakby nie chciała pozwolić, abym, choć na chwilę nie zebrał się na grosz odwagi zrywając się w szaleńczy odwet. Siedziałem zupełnie sam, nie mając już sił na choćby najmniejszy ruch. Patrzyłem, a mój oddech przypominał bardziej paniczne łapanie powietrza topielca na głębi oceanu niż człowieka zasiadającego w loży wybranych na teatralnym miejscu. Człowiek grającego w tym spektaklu główną rolę. Chciałem zrozumieć, o co chodzi, lecz muzyka, która tak wiele razy pieściła moje uszy, teraz pożerała je bezlitośnie rozrywając kawałek po kawałku na strzępy, pijąc moją już wysychającą krew delektowała się powolnym zabijaniem mojej duszy. I wtedy zupełnie niespodziewanie, na chwilę przed moją tragiczną śmiercią, wyrywając mnie z pazurów tej bezlitosnej dźwięcznej bestii na scenie pojawiła się Ona. Pięknie odziana, lekka i zwiewna, tak łudząco identyczna. Znowu obracała się pięknie niczym baletnica w najdroższej pozytywce świata. Przyciągała mnie swoimi smutnymi oczami. Czułem jakbym był coraz bliżej i bliżej, jakbym unosił się ponad Sali fotelami, żeby wreszcie się do niej zbliżyć. Chciałem ją przytulić, ona tylko podskakiwała w magicznym transie, odpychając od siebie nawet drobinki kurzu wznoszące się w powietrzu. Czułem, że wariuję, że dłużej tego nie zniosę, że moja głowa niczym bomba zegarowa eksploduje, jeśli zostanę tu choćby minutę dłużej. Spostrzegłem, że w ręku trzymam kajdanki, jak przedmiot zbawienia, ucieczki z tej sytuacji. Podbiegłem do niej i zanim to zrobiłem zatrzymałem się na moment patrząc w kryształy jej smutnych oczu. Upadła zniewolona, a ja tak bardzo chcąc ją przytulić upadłem razem z nią. Światło zgasło.

1 komentarz:

  1. Nie mogę uwierzyć, że to pisze ten sam Paweł, który w podstawówce ściągając na sprawdzianie od koleżanki z ławki, ściągał tak zawzięcie, że nawet podpisał się jej imieniem i nazwiskiem! :-)
    Ten tekst jest cudowny! Gratuluję lekkości pióra... yyyy... klawiatury ;-)

    OdpowiedzUsuń