Połknąłem miliom pigułek, które
miały być antidotum na moje nieprawdziwe życie. Wiedziałem, że życie nie jest
tak łaskawe i śmierć nie jest mi pisana. Zamknąłem oczy, nie chcąc już nic
zobaczyć. Tylko ciemność, potem liście tak pięknie pachnące jesienią, opadały
muskając moją głowę najdelikatniejszym pocałunkiem. Czując, że robię się coraz
bardziej mokry z trudem otworzyłem zalepione ropniami oczy i w jednej chwili
nie wiedząc czy żyję, czy też może zamarłem w stanie błogiej hibernacji. Stała
przede mną kobieta, której odbicie przypominało znajomą mi postać. Jej oczy
migotały niczym osłoneczniona jeziorna tafla o poranku. Kręciła się bez słowa
niczym magiczna pozytywka, w białej zwiewnej sukience poruszając w magiczny
taniec złote liście, które jeszcze przed momentem delikatnie pieściły moją
głowę, teraz stworzyły niekończący się bezkres błądzącej w przestrzeni
zawiesiny. Czułem, że moje mięśnie odmawiają mi posłuszeństwa. Nie mogłem się
ruszyć, nie mogłem nawet wiedzieć, czy śnię, czy też może już umarłem, a Bóg
daje mi ostatnią szansę z cyklu chory film na pożegnanie chorego życia. Trwałem
jednak w tym błogim stanie nie mając nawet odwagi się odezwać. Patrzyłem jak
ściany porastają kwiatami, winoroślami, jak słońce rozpala swoimi przenikliwymi
wiązkami moją głowę. Chciałem się unieść, sięgnąć choć jedną z tych mieniących
się, pachnących słodyczą, zielonych, wszystkich jednakowo idealnie okrągłych
kulek. Chciałem poczuć jak rozpływają się w moich ustach, pieszcząc
podniebienie dając choć złudzenie prawdziwości. Nie mogłem. Zamknąłem oczy i
nagle Puccini w mej głowie. Siedzę na samym środku sali, dookoła tysiące, a
może nawet miliony ludzi. Patrzę na ich twarze wciąż szukając skry
prawdziwości. Ich oczy wpatrzone w scenę, błyszczące, w półmroku niemalże
spływające czernią po podłodze. Na scenie kobieta podupada na schodach
śpiewając bez wytchnienia, wtem ratuje ją nienagannie odziany mężczyzna. A
wszystko w tak bardzo niezrozumiałym mi języku. Chciałbym się ocknąć, obudzić,
może umrzeć, o ile to właśnie nie jest śmiercią. Nie, nie to nie może być
śmierć. Pan Bóg niebyły, aż tak wyrafinowany, żeby zabierać mnie przed
straceniem w piekielny żar do opery na coś, czego zupełnie nie rozumiem. Zgasły
światła, muzyka ustała. Słyszałem tylko szelest własnych dłoni, który w tej
ciszy zagłuszał wszystkie moje myśli. Tylko ten szelest, niczym stado sępów wdzierał
się do mojej głowy by nieustannie ją świdrować. Moje oczy białe, wielkie jak
latarnie morskie, szukające schronienia, ucieczki z tej bezludnej wyspy zdarzeń
nieprawdziwych obracały się z siłą tak wielką, że gdyby tylko mogły, choć na
chwilę opuścić oczodoły, dać ujście ciśnieniu, które narastało w spękanej
skorupie mej czaszki rozsadziłyby ten cały irracjonalny, wyimaginowany budynek
teatralny. Słup światła, który uderzył w moją głowę niczym obuch w głowę
prosiaka na ostatniej drodze życia. Siedziałem trzęsąc się ze strachu, czułem
jak delikatne kropelki potu spływają po moim czole niczym purpurowe kwaśne łzy
niebios po zabrudzonej szybie mojej twarzy. Światło w bezruchu tkwiło na środku
sceny, wyznaczając jedyny jasny punkt tego wieczoru, wyznaczając miejsce mojej
zagłady. Muzyka ruszyła, cała symfonia dźwięków uderzając mnie ponownie swoją
donośnością, jakby nie chciała pozwolić, abym, choć na chwilę nie zebrał się na
grosz odwagi zrywając się w szaleńczy odwet. Siedziałem zupełnie sam, nie mając
już sił na choćby najmniejszy ruch. Patrzyłem, a mój oddech przypominał
bardziej paniczne łapanie powietrza topielca na głębi oceanu niż człowieka
zasiadającego w loży wybranych na teatralnym miejscu. Człowiek grającego w tym
spektaklu główną rolę. Chciałem zrozumieć, o co chodzi, lecz muzyka, która tak
wiele razy pieściła moje uszy, teraz pożerała je bezlitośnie rozrywając kawałek
po kawałku na strzępy, pijąc moją już wysychającą krew delektowała się powolnym
zabijaniem mojej duszy. I wtedy zupełnie niespodziewanie, na chwilę przed moją
tragiczną śmiercią, wyrywając mnie z pazurów tej bezlitosnej dźwięcznej bestii
na scenie pojawiła się Ona. Pięknie odziana, lekka i zwiewna, tak łudząco
identyczna. Znowu obracała się pięknie niczym baletnica w najdroższej pozytywce
świata. Przyciągała mnie swoimi smutnymi oczami. Czułem jakbym był coraz bliżej
i bliżej, jakbym unosił się ponad Sali fotelami, żeby wreszcie się do niej
zbliżyć. Chciałem ją przytulić, ona tylko podskakiwała w magicznym transie,
odpychając od siebie nawet drobinki kurzu wznoszące się w powietrzu. Czułem, że
wariuję, że dłużej tego nie zniosę, że moja głowa niczym bomba zegarowa
eksploduje, jeśli zostanę tu choćby minutę dłużej. Spostrzegłem, że w ręku
trzymam kajdanki, jak przedmiot zbawienia, ucieczki z tej sytuacji. Podbiegłem
do niej i zanim to zrobiłem zatrzymałem się na moment patrząc w kryształy jej
smutnych oczu. Upadła zniewolona, a ja tak bardzo chcąc ją przytulić upadłem
razem z nią. Światło zgasło.
Nie mogę uwierzyć, że to pisze ten sam Paweł, który w podstawówce ściągając na sprawdzianie od koleżanki z ławki, ściągał tak zawzięcie, że nawet podpisał się jej imieniem i nazwiskiem! :-)
OdpowiedzUsuńTen tekst jest cudowny! Gratuluję lekkości pióra... yyyy... klawiatury ;-)